Wczoraj u Graszki na blogu - http://graszkowska.blogspot.com/2015/07/just-do-it.html - przeczytałam bardzo ciekawy i dający do myślenia post.
Graszka, w sposób bardzo rzeczowy rozprawiła się z mitem, że marzenia się spełniają.
Twierdzi, że " marzenia się nie spełniają, to my je spełniamy, albo ktoś spełnia je za nas"....
Postanowiłam i ja napisać o tym jak spełniały się nasze marzenia, a właściwie jedno - o "małym, białym domku".
Początki małżeństwa nie zapowiadały budowy domu. Dorastaliśmy oboje - każdy w swoim mieście - w przepełnionych ludźmi, gwarem i hałasem blokowiskach. W śmierdzących moczem klatkach schodowych, w otoczeniu zgrai biegających dzieciaków, w towarzystwie żurlandii oblegającej
przyblokowe ławeczki. I było to normalne, zwyczajne życie, o którym teraz niejeden powiedziałby patologia. Za czasów komuny żyliśmy "razem", jak na system przystało. Rzadko kto kogo oceniał i rzadko co komu przeszkadzało. Tak było.
Po ślubie zamieszkaliśmy u Teściów, ale na krótko bo...z całym szacunkiem, ale nie dało się! Wynajęliśmy więc pokój z kuchnią, połowę małego domku na "Meksyku" (dzielnica Gdyni),
z kawałkiem ogródka, czyli wybiegu - jak mawialiśmy wówczas ;). Ale nawet wtedy, pomimo swobody, ciszy i spokoju nie myśleliśmy jeszcze o własnym domu. Kierowani owczym pędem marzyliśmy o kawalerce w bloku.
Po dwóch latach wynajmu właściciel poinformował nas, że sprzedaje domek i że musimy dość szybko wyprowadzić się. Sytuacja stała się bardzo niekomfortowa, bo zbiegło się to z terminem porodu naszego pierwszego dzieciątka.
Wizja powrotu pod wspólny dach z teściami była bardzo realna!
Summa summarum - nie będę wchodziła w szczegóły - rodzice kupili nam kawalerkę 32m kwadratowe, do kapitalnego remontu. Cena takiego mieszkania wynosiła 3 tys. dolarów.
Była to niemała kwota. Wiem co powiecie - szczęściarze! Rzeczywiście, z perspektywy czasu
widzę, że mieliśmy szczęście, bo to był nasz pierwszy kapitał. Początek, który zainicjowała dalsze zmiany.
Życie biegło, urodziło się drugie dzieciątko. Dzieci rosły, kawalerka kurczyła się niemiłosiernie.
My na etatach, ze swoimi marnymi pensyjkami, z trudami życia codziennego, z chorobą syna
trwającą ponad 5 lat, cierpieliśmy na chroniczny brak pieniędzy! Pomimo tego, marzyliśmy nieustająco o zamianie mieszkania na większe.
Różne sploty i zbiegi okoliczności spowodowały, że udało się nam korzystnie sprzedać naszą kawalerkę i kupić mieszkanie 48 m kwadratowych, w tej samej dzielnicy (nie trzeba było przewracać życia do góry nogami), mieszcząc się całkowicie w kwocie uzyskanej ze sprzedaży.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, z różnych powodów - braku podwyżek, awansu i innych nieprzewidzianych wydatków, popadliśmy w długi.
Podejmowaliśmy dodatkowo różne prace dorywcze, ale była to kropla w morzu "potrzeb".
I znów, zbieg okoliczności, łut szczęścia, uśmiech losu - jak zwał tak zwał - sprawił, że mąż wyjechał "za chlebem" do Ameryki!
Ale o tym już w następnym poście....
Ps. wybaczcie błędy i chaotyczność, ale pisałam prawie "na kolanie"....
Czyli potraficie realicować swoje marzenia/cele
OdpowiedzUsuńbo tak należy patrzeć na te właśnie marzenia. Bo co innego jest oderwać się od ziemi i marzyć o niebieskich migdałach...
kiss buziaku
realizować :*
Usuńhm, tempo w jakim przeczytałam "prawdziwą historię" nie pozwalało mi zwracać uwagi na:
OdpowiedzUsuńPs. wybaczcie błędy i chaotyczność, ale pisałam prawie "na kolanie"....
podążałam za tekstem, marzeniami, życiem i dniem codziennym. cierpliwie poczekam na ciąg dalszy :)
uwielbiam historie pisane przez życie.
OdpowiedzUsuńPoczekam na ciąg dalszy.
Szczęściu i marzeniom zawsze trzeba pomagać :) Ale ciekawa opowieść i fragmentami coś :))) mi przypomina. ;-)
OdpowiedzUsuńi ja czekam na dalszy ciąg! niecierpliwie...! :)
OdpowiedzUsuńInteresujące...
OdpowiedzUsuń