Translate

środa, 29 lipca 2015

czy warto...7

Po huraganie rozbudował się mroźny, spokojny skandynawski wyż, który wyciszył pogodowe szaleństwa. Przyszła zima. Poprószyło białym puchem, przykryło wszystkie nachalności. Widok był bajkowy. Górki, pagórki, łąki, korony drzew pobliskiego lasku, w perspektywie Zatoka, wszystko ubrane w srebrzysto-białą sukienkę, skrzącą się w promieniach zimowego słońca! Pojawiła się pierwsza od dłuższego czasu, pozytywna myśl - będzie dobrze! I nadzieja na lepsze jutro...bo gorzej być nie mogło?!

Święta Bożego Narodzenia były bardzo skromne. Humory jednak dopisywały. Planowaliśmy 
powoli urządzanie naszego domku. Każdy miał bardziej lub mniej sprecyzowaną wizję swojego pokoju, kuchni, łazienki...itd. Wszystkie te plany były w sferze marzeń, bo forsy wystarczało jedynie na przeżycie. Powoli zaczęło docierać do nas, że bez kredytu nie damy rady.

Nowy rok przyniósł kolejne niespodzianki!


Pierwsze promienie wiosennego słońca nastrajały bardzo optymistycznie. Niosły ze sobą pozytywną energię i ciepło. Zaczęło się wietrzenie domu i otwieranie okien na oścież...
Wszystkie dały się otworzyć, ale ani jednego nie mogliśmy potem zamknąć!!!
Rozpoczęła się następna walka! Panowie przyjeżdżali, podkręcali, przykręcali, odkręcali, czasami tylko stali i medytowali a okna miały to w głębokim poważaniu! Po miesiącu kiedy całkowicie straciliśmy cierpliwość, postanowiliśmy oddać sprawę do sądu. Wówczas pojawił się szef we własnej osobie. Nakazał wyjąć wszystkie okna i po kolei na nowo je osadzić. Decyzja była słuszna. Okazało się, że użyto wcześniej nieodpowiedniej pianki montażowej. I tylko zamknięcie trzymało je w ryzach, a otwarcie spowodowało natychmiastowe wybrzuszenie futryn! Mam nadzieję, że jasno się wyraziłam i, że rozumiecie o co mi chodzi!

Ruszyły formalności związane z uzyskaniem kredytu hipotecznego. Tu kolejne schody. Stało się jasne, że jedyną walutą, na którą mamy zdolność jest frank szwajcarski.
Strach był przeogromny, bo kredyt walutowy, rozłożony na 28 lat. Pomimo słabej wiedzy ekonomicznej wiedzieliśmy, że w tak długim okresie czasu różnie może się zadziać! Ryzyk - fizyk! Zresztą, wyjścia nie było!

Z nastaniem lata napłynęły nowe wieści. Przyszła decyzja o udzieleniu kredytu i....termin mojego wyjazdu na kontrakt do Włoch!!!



Ps. czy nie zanudziłam Was jeszcze??!!

Pozdrawiam ciepło i życzę miłego wieczoru :))



poniedziałek, 27 lipca 2015

czy warto...6

 "Co nagle, to po diable".

Październik był kapryśny. Zimno i deszcz przeplatane jedynie przebłyskami słońca, a także wiatr, którego prawdziwe oblicze mieliśmy dopiero poznać.

Jedynym nośnikiem ciepła był wówczas piec elektryczny, nastawiony na 17 - 18 stopni C.
W planach, na stałe był kominek z płaszczem wodnym, ale na ten należało poczekać około miesiąca.
Skrzydełka radości powoli opadały! Marzliśmy potwornie. My blokersi, cieplaczki przyzwyczajeni do stałych, wyższych temperatur w domu. Otoczeni szarością i surowością ścian, mnóstwem kartonów, bez wygód i prawie bez pieniędzy - resztki jakie pozostały wystarczyły na zakup wełny mineralnej i kominka.
Doszły jeszcze dojazdy do pracy i do szkół. Dźwiganie zakupów z marketów, bo w miejscowych sklepikach było strasznie drogo! Słowem, niewesoło.

Najciężej miał jednak Mąż. Każdą wolną chwilę poświęcał na prace wykończeniowe domu.
Sprawą najważniejszą stało się docieplenie poddasza, przez które uciekało najwięcej i tak słabego ciepła. Wełna mineralna to paskudztwo jakich mało. Pyli, drapie, powoduje swędzenie, szczypie w kontakcie z potem i wdziera się, pomimo ochrony, w każdy zakamarek ciała. Mąż był dzielny. Wdrapywał się codziennie (po pracy) na to lodowate poddasze i walczył! A przy tym pocieszał nas jak mógł, czuł się chyba odpowiedzialny za całą  sytuację! Bo mieliśmy momenty zwątpienia. Zmęczenie i uciążliwości dnia codziennego dawały się we znaki.
Byliśmy rozchwiani emocjonalnie. Raz cieszyliśmy się jak dzieci, to znowu kłócili obwiniając się wzajemnie.

Minął miesiąc. Ogarnęliśmy się nieco. Przywieziono i zamontowano kominek. Zrobiło się bardzo przyjemnie, ciepło. Wstąpił w nas nowy duch. 
Początkowo paliliśmy w piecu suchymi resztkami drzewa , które pozostały po budowie. Potem było gorzej.
Zamówiliśmy kilka metrów drewna. Niestety było mokre. Nie chciało się palić, było mało kaloryczne. Podczas spalania drewno oddawało z siebie wodę, która w połączeniu z sadzą wytwarzała coś w rodzaju "asfaltu" oblepiającego ścianki kominka...

Listopad to czas huraganów! Inaczej przeżywa się je w mieście, w ścisłej zabudowie bloków, w "towarzystwie" sąsiadów, w otulinie mieszkań. Lęk jest...zbiorowy i rozłożony!
A zupełnie inaczej jest w domu, samotnie stojącym na wysokiej górce, w nadmorskiej miejscowości, jakby z premedytacją wystawionym na pogodową chłostę!
Tamtego feralnego dnia huragan uderzył z ogromną siłą! Wróciliśmy z synem do domu o tej samej porze. Niebo na horyzoncie było brunatno-granatowe. Ciężkie chmury gnane ogromną siłą wiatru przemieszczały się błyskawicznie, siekąc ogromnymi strugami deszczu ze śniegiem.
Wiatr z każdą minutą przybierał na sile! Za oknami, w szaleńczym tańcu fruwały śmieci i drobne "sprzęty" różnego kalibru.W domu bez tynków zewnętrznych, bez podbitki i braku docieplenia - wyciszenia wełną mineralną, huczało, gwizdało, ryczało. Dom drżał w posadach! Miało się wrażenie wyrywania go z korzeniami. Byliśmy przerażeni! Ja chyba bardziej!
W pewnym momencie od północno zachodniej strony, tam gdzie uderzenie było najsilniejsze, lawinowo zaczęły spadać dachówki z dachu! Panika była nie do opisania! Próbowałam skontaktować się z "fachowcem" od dachu. Na próżno! Telefon nie odpowiadał! Nie wiedziałam co robić, byłam zupełnie bezradna! Ponawiałam próby z częstotliwością światła! Po około godzinie nawiązałam kontakt. "Fachowiec" zjawił się, a właściwie został dowieziony w dość szybkim czasie. Niestety był pod wpływem!!! Wdrapał się, przywiązany linami i asekurowany przez kolegę, na dach i rozpoczął "łatanie dziur". Doszedł kolejny lęk - o "fachowca"! Bo gdyby tak...?!spieprzył się z tego dachu, skutki byłyby fatalne! Na szczęście pojawił się Mąż, przejął "pałeczkę" a ja poczułam się bezpieczna!
Huragan szalał całą noc. Mąż czuwał do rana.

"Co nagle, to po diable". Pośpiech jest złym doradcą. Pośpiech i budowa dachu wykluczają się wzajemnie.

niedziela, 26 lipca 2015

czy warto...5

"Wędrówki ludów" chcących kupić mieszkanie zakończyły się na początku sierpnia. Niestety
ze stratą. Mając na uwadze "właściwości" Ytonga - głównie to, ze stoi tam bez dachu nad "głową", "goły" jak go fabryka stworzyła, narażony na łaskę i niełaskę pogody - obniżyliśmy cenę mieszkania!
 I to znacznie.  Opuszczenie lokalu w ciągu trzech miesięcy (umowa) było równoznaczne z podciągnięciem budowy do stanu zamkniętego - takiego, aby można było w nim zamieszkać. 
Budowa ruszyła i rozpoczął się wyścig z czasem!

Bywały dni, że na budowie było po kilka ekip: budowlańcy, hydraulicy, brygada od dachu, firma montująca okna....i inni. Pieniądze ze sprzedaży mieszkania wypływały szerokim strumieniem!

Dochodziły kolejne nieprzewidziane wydatki. Wodociągi i kanalizacja nie chciały podłączyć
mediów dopóty, dopóki nie zrobimy na swój własny koszt ulicy, przy której posadowiony jest dom.
Mąż wynajął koparkę, spychacz, samochód ciężarowy do wywózki ziemi i zaczęło się "rzeźbienie" ulicy. Następnie musieliśmy wpłacić frycowe samozwańczemu komitetowi, który to - z powodu braku odpowiedniego ciśnienia, a co za tym idzie wody w kranach - wybudował dodatkowe przyłącze wodne! Piszę frycowe, bo oprócz komitetu o pieniądze upomniał się także Urząd Gminy.
Zapłaciliśmy podwójnie! Taki kraj - każdy...(wiecie kto) na swój strój!
Ostatecznie podłączono wszystko co trzeba, a cała "przyjemność" kosztowała nas bez mała 10 tys. zł.

15 października, czyli w sześć miesięcy (z przerwą) od rozpoczęcia budowy nastąpiła przeprowadzka. Pomimo okropnych, surowych warunków cieszyliśmy się jak wariaty;)!

moja kuchnia....


salon....i ja 10 kg młodsza ;)))



Najgorsze jednak miało dopiero nadejść....


sobota, 25 lipca 2015

czy warto...4

No i poszły konie po betonie. Rozpoczęło się załatwianie formalności związanych z budową.
Bieganie po urzędach (gmina i powiat) od pokoju do pokoju, zbieranie pozwoleń, warunków zabudowy, wyrysów, kosztorysów, pieczątek i podpisów.
Wszystko to trwało 3 - 4 miesiące - dokładnie nie pamiętam. Zdążyliśmy jednak przed końcem roku.

W tym samym czasie podaliśmy mieszkanie do sprzedaży.

Wiosna następnego roku była bardzo łaskawa - ciepła, prawie bezdeszczowa i spokojna.
W połowie lutego wjechał ciężki sprzęt i rozpoczął wykopy pod ławę. Sprawa, z powodu dużej różnicy terenu, okazała się bardzo trudna. I kosztowna! Nie będę wchodzić w szczegóły, bo się na tym nie znam. Wiem jedynie, że np. należało położyć więcej niż zwykle, warstw bloczków na ściany fundamentowe, aby złapać odpowiedni poziom. Nieprzewidziane wydatki zaczęły się mnożyć. Pieniądze topniały jak śnieg na wiosnę.

Dom miał być naszym pierwszym i ostatnim. Mieliśmy dość wędrówek, przeprowadzek, remontów, urządzania się od nowa. Tym bardziej, że podczas każdej z przeprowadzek były zawsze jakieś straty.
Skoro dom miał być naszym lokum docelowym, postanowiliśmy wybudować go z lepszych materiałów, energooszczędnych. Jedynym takim, na owe czasy był Ytong. Nieco droższy jako materiał i droższy za usługę, ponieważ jedynie firma przeszkolona w temacie mogła z niego budować. Pieniądze ubywały a kupca na mieszkanie nie było!
Powoli zaczął dopadać nas stres. 
Wokół Ytonga krążyło wiele mitów - a to, że bardzo kruchy, a to, że łatwo chłonie wilgoć, a to, że
musi "oddychać" i nie wolno docieplać! No i to, że natychmiast trzeba pokryć go tynkiem strukturalnym od zewnątrz, żeby zabezpieczyć przed warunkami atmosferycznymi. 
Stres narastał! Pracownicy firmy też dawali nieźle popalić! Szefa jak to szefa przeważnie nie było. Całości pilnował mąż, ale z powodu pracy zawodowej tylko kilka godz. dziennie. Jak tylko mąż znikał z horyzontu, panowie natychmiast udawali się do pobliskiego sklepu po piwo i podziwiali widoki. Opieszałość, brak poszanowania  materiału i ogólny bajzel wytrącały z równowagi.

W czerwcu, z powodu braku funduszy musieliśmy przerwać budowę. Stan domu - wszystkie przyłącza, chudziak i mury zewnętrzne....


Ps. Kochani, cierpię na chroniczny niedoczas!
 Posty będą nieregularnie a "opowieść" przydługa, proszę więc uzbroić się w cierpliwość.

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie i pięknej soboty życzę :))


Ps.2 Postanowiłam ponumerować posty zamiast pisać c.d. -  tak będzie łatwiej ;)

czwartek, 23 lipca 2015

czy warto...3

Przez całe wakacje 2003 roku mieliśmy niezłą zagwozdkę. Dyskusjom, rozważaniom, analizom i spekulacjom nie było końca. I gdyby nie dwa wydarzenia, które miały miejsce pod koniec wakacji,
najpewniej zamienilibyśmy znowu mieszkanie na większe.....!

Któregoś pięknego popołudnia wybraliśmy się do sąsiada, który mieszkał w klatce obok. 
Wieść "gminna" niosła, że sąsiad ów chciał sprzedać swoje duże (65) mieszkanie, a my z ciekawości ;), chcieliśmy je obejrzeć! 
W trakcie rozmowy okazało się, że sąsiad właśnie wybudował dom?!... i to w pobliżu naszej działki, zakupionej 10 lat wcześniej, i lada dzień się wyprowadza. Dom był piękny, bardzo funkcjonalny, budowany "systemem gospodarczym" , bo sąsiad to złota rączka i żadna robota mu nie straszna. A wybudowanie takiego domu to po prostu bułka z masłem!
 Wróciliśmy do siebie nieco oszołomieni i bardzo zachęceni.
Z drugiej jednak strony zastanawialiśmy się czy będzie stać nas na utrzymanie takiego domu, skoro bywały i takie momenty w naszym życiu, że na czynsz brakowało! Ponownie rozterka!

Drugie wydarzenie postawiło przysłowiową kropkę nad "i" i pozwoliło podjąć ostateczną decyzję.

Za ścianą naszego ciasnego, ale bardzo przytulnego mieszkanka żyła pewna młoda, w każdym razie młodsza z dyszkę od nas, imprezowiczka - matka dwójki dzieci, moczymorda jakich mało!
Najgorsze były weekendy zimą, kiedy to pijaństwu, głośnej muzyce, bełkotliwemu udowadnianiu swoich racji, kończących się zawsze karczemną awanturą, nie było końca. Latem wyjeżdżaliśmy
na działeczkę ogrodniczą więc mieliśmy spokój.
Ścierwo piło coraz więcej, sprowadzało i prowadzało się z szemranym towarzystwem. Dzieci nie dość, że zaniedbane to jeszcze bite były przy byle okazji. Zaczęliśmy, mając na uwadze dobro i bezpieczeństwo dzieci, monitować różnym instytucjom. Skutek był opłakany!
Baba albo wydedukowała, albo powiedziano jej wprost kto na nią "donosi" (to są jej słowa) i rozpętało się piekło! Byliśmy regularnie zastraszani przez jej towarzystwo, a imprezy zaścienne pod koniec tamtego lata przybrały na sile. Mieliśmy dość!

Podjęliśmy decyzję...budowy domu, bo kto nam zagwarantuje, że w nowym miejscu w bloku nie trafimy ponownie na takie cudo!

Poczyniliśmy pierwsze kroki...



Ale o tym już w następnym poście ...

:)

środa, 22 lipca 2015

czy warto...2

Pożegnanie na lotnisku Rębiechowo było bardzo dramatyczne - ryczeliśmy wszyscy jak bobry.
Miotały nami różne uczucia: od przerażenia i troski - bo daleka podróż i samolotem...lęku i niepewności - czy poradzi sobie i czy nas aby nie porzuci, i czy my bez Niego damy sobie radę?!..
aż po nadzieję na lepsze jutro - spłatę długów, głębszy życiowy oddech....

Powrócę jeszcze do nieprzewidzianych wydatków, które w znacznym stopniu osłabiły nasz budżet i wpędziły w długi. W latach dziewięćdziesiątych dokonaliśmy zakupu dwóch działek - ogrodniczej 
i budowlanej. Ceny były okazyjne. Budowlana - 550 m kwadratowych w cenie 3 tys. zł, z zapierającym dech w piersiach widokiem na Zatokę. Ogrodnicza - 300 m kwadratowych za 600 zł, zaniedbana, ale bardzo urocza.
Po zakupie działek, szczególnie budowlanej zaczęła kiełkować w głowie myśl o budowie
"małego, białego domku". Szybko jednak, z wiadomych powodów, zdusiliśmy ją w zarodku.

Rozłąka trwała około roku. Dzieci tęskniły. W czasie tego roku, w każdą sobotę o umówionej
godzinie (różnica czasu) wisieliśmy wszyscy przy słuchawce telefonu, wyrywając ją sobie co i rusz - płacząc, śmiejąc się to znów żartując i...nie mogąc się nagadać!

W miedzyczasie udało się spłacić wszystkie zobowiązania, wyremontować z zewnątrz domek na działce i powoli odkładać na lokatę.

Wreszcie, pewnego pięknego, majowego dnia roku 2003 nastąpił wielki come back!
Doczekaliśmy się. Szczęście i radość sięgały zenitu, trudno to nawet opisać słowami...
Kiedy pył radości opadł i realnie spojrzeliśmy na sytuację, ta nie była za różowa. Stanęliśmy 
przed faktem braku pracy i powolnego wyciągania pieniędzy z lokaty. Fakt ten na szczęście nie trwał
długo i już po trzech miesiącach mąż zatrudnił się ponownie w swoim dawnym zakładzie pracy - na okres próbny?!

W miarę jedzenia apetyt rośnie. Zaczęliśmy powoli, ale systematycznie podbierać, z tej i tak już uszczuplonej trzymiesięcznym brakiem pracy, lokaty. Należało dość szybko podjąć decyzję i mądrze 
"zainwestować", żeby zwyczajnie nie przejeść tych ciężko zarobionych pieniędzy!


Ale o  tym już w następnym poście....




wtorek, 21 lipca 2015

czy warto....1

Wczoraj u Graszki na blogu - http://graszkowska.blogspot.com/2015/07/just-do-it.html - przeczytałam bardzo ciekawy i dający do myślenia post.
Graszka, w sposób bardzo rzeczowy rozprawiła się z mitem, że marzenia się spełniają.
Twierdzi, że " marzenia się nie spełniają, to my je spełniamy, albo ktoś spełnia je za nas"....

Postanowiłam i ja napisać o tym jak spełniały się nasze marzenia, a właściwie jedno - o "małym, białym domku".

Początki małżeństwa nie zapowiadały budowy domu. Dorastaliśmy oboje - każdy w swoim mieście - w przepełnionych ludźmi, gwarem i hałasem blokowiskach. W śmierdzących moczem klatkach schodowych, w otoczeniu zgrai biegających dzieciaków, w towarzystwie żurlandii oblegającej 
przyblokowe ławeczki. I było to normalne, zwyczajne życie, o którym teraz niejeden powiedziałby patologia. Za czasów komuny żyliśmy "razem", jak na system przystało. Rzadko kto kogo oceniał i rzadko co komu przeszkadzało. Tak było.

Po ślubie zamieszkaliśmy u Teściów, ale na krótko bo...z całym szacunkiem, ale nie dało się! Wynajęliśmy więc pokój z kuchnią, połowę małego domku na "Meksyku" (dzielnica Gdyni),
z kawałkiem ogródka, czyli wybiegu - jak mawialiśmy wówczas ;). Ale nawet wtedy, pomimo swobody, ciszy i spokoju nie myśleliśmy jeszcze o własnym domu. Kierowani owczym pędem marzyliśmy o kawalerce w bloku.

Po dwóch latach wynajmu właściciel poinformował nas, że sprzedaje domek i że musimy dość szybko wyprowadzić się. Sytuacja stała się bardzo niekomfortowa, bo zbiegło się to z terminem porodu naszego pierwszego dzieciątka.
 Wizja powrotu pod wspólny dach z teściami była bardzo realna!
Summa summarum - nie będę wchodziła w szczegóły - rodzice kupili nam kawalerkę 32m kwadratowe, do kapitalnego remontu. Cena takiego mieszkania wynosiła 3 tys. dolarów.
Była to niemała kwota. Wiem co powiecie - szczęściarze! Rzeczywiście, z perspektywy czasu
widzę, że mieliśmy szczęście, bo to był nasz pierwszy kapitał. Początek, który zainicjowała dalsze zmiany.

Życie biegło, urodziło się drugie dzieciątko. Dzieci rosły, kawalerka kurczyła się niemiłosiernie.
My na etatach, ze swoimi marnymi pensyjkami, z trudami życia codziennego, z chorobą syna 
trwającą ponad 5 lat, cierpieliśmy na chroniczny brak pieniędzy!  Pomimo tego, marzyliśmy nieustająco o zamianie mieszkania na większe.
Różne sploty i zbiegi okoliczności spowodowały, że udało się nam korzystnie sprzedać naszą kawalerkę i kupić mieszkanie 48 m kwadratowych, w tej samej dzielnicy (nie trzeba było przewracać życia do góry nogami), mieszcząc się całkowicie w kwocie uzyskanej ze sprzedaży.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, z różnych powodów - braku podwyżek, awansu i innych nieprzewidzianych wydatków, popadliśmy w długi.
Podejmowaliśmy dodatkowo różne prace dorywcze, ale była to kropla w morzu "potrzeb". 
I znów, zbieg okoliczności, łut szczęścia, uśmiech losu - jak zwał tak zwał - sprawił, że mąż wyjechał "za chlebem" do Ameryki! 
Ale o tym już w następnym poście....


Ps. wybaczcie błędy i chaotyczność, ale pisałam prawie "na kolanie".... 

poniedziałek, 20 lipca 2015

migawki ze spaceru...

Gdynia - bulwar nadmorski, zdjęcia telefonem...
 kolejka na Kamienną Górę - niedawno otwarta - wjazd bezpłatny
 a potem to już było tak! i lało nonstop przez 12 godz.
miłego popołudnia :)

sobota, 18 lipca 2015

Sobota

pod zdechłym leniwcem  z nosem na kwintę. 
Mam chandrę i nic na to nie poradzę! 
Muszę przeżyć cholerę i tyle...i mam nadzieję, że to mi się uda!
Pikowanie w dół przybrało na sile i kwestią czasu jest kiedy walnę główką o beton.
Brakuje sił, brakuje motywacji i nadziei na lepsze jutro.
Staram się trzymać (ramy...) i nie poddawać, ale czasami jedno słowo, jedno spotkanie,
czyjeś głupie albo nieprzemyślane zachowanie, wynikające - mam nadzieję - ze zwykłego 
buractwa a nie perfidnego chamstwa podcina skrzydła i obniża dramatycznie lot, powodując 
całkowitą utratę zapału i chęci do życia. I nie jestem jakoś szczególnie wrażliwa czy przewrażliwiona, co to to nie! Powiedziałabym nawet, że jestem raczej grubociosana, ale?! są granice...
Ludzie nie mają w sobie ni krzty empatii, że o takcie nie wspomnę! Wyścig! Przechwałki! Byle więcej, byle głośniej,byle bardziej...A tak na prawdę byle jak!

Na pociesznie - bo w takich sytuacjach zawsze się pocieszam - kolejne ciasto.
Tym razem jogurtowe - mega łatwe i ...mega pyszne, u mnie z czarną i czerwoną porzeczką.
Słodycz ciasta i kwaśność owoców idealnie ze sobą współgrają. A przepis stąd: http://panirolnik.blogspot.com/2015/07/ciasto-jogurtowe.html




...i jak mi ktoś powie, że otyłość bierze się z obżarstwa, to absolutnie się z nim nie zgodzę... ;)

Miłego wieczoru dla Was :)

środa, 15 lipca 2015

Dzień był długi

i ciężki, ale pod wieczór udało mi się coś upichcić a właściwie upiec. Dawno nic nie piekłam ;)
Nie wiem jak nazywa się to ciasto, przepis dostałam od Małgosi, koleżanki z pracy, która tak jak ja 
lubi proste, szybkie  i nieskomplikowane receptury. Ten - jak mi się zdaje, bo poszło dość łatwo - do takich należy.

Składniki ciasta:

ciasto kruche

-2,5 szklanki mąki
-250 g masła
-2 łyżeczki (ja dałam mniej) proszku do pieczenia
-3 łyżki cukru
-5 żółtek

pianka budyniowa

-5 białek
-1 szklanka cukru (ja dałam mniej)
-1 cukier z prawdziwą wanilią
-2 opakowania budyniu waniliowego
-1/2 szklanki oleju
-500 g truskawek

Masło posiekać, dodać pozostałe składniki, zgnieść. Podzielić na dwie części - jedna to 2/3, a druga to 1/3. Obie zawinąć folią i włożyć do zamrażalnika i....zająć się bele czym ;))


Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Na spód zetrzeć większą część ciasta.

Białka ubić na sztywno, z cukrem i cukrem waniliowym, dodać budyń i olej a na wierzch truskawki, a następnie na wierzch zetrzeć pozostała część ciasta.

Piec w temp. 190 stopni C przez 40 min.

Smacznego :))

środa, 8 lipca 2015

Dzisiaj

pospałam sobie dłużej. Psiarnia osłabiona pogodą nie absorbowała od rana. 
Obudził mnie klangor przelatującyh żurawi, który wdarł się przez otwarte okno.
Poranny spacer, bardzo leniwy - noga za nogą i łapa za łapą - pozwolił głębiej przyjrzeć się "światu".
Lato pachnie oceanem dojrzewających zbóż. Na ugorach, pola i miedzach kołyszą się beztrosko 
modraki, dzikie trawy i rumianki. Przy drogach, zatopione w darniach delikatne, białoróżowe  powoje pachną migdałem jak najlepsze amaretto. Jest cudnie!
Zaczynają dojrzewać porzeczki. Pomidorki koktajlowe kwitną i zawiązują pierwsze owoce.
Pozostałe pomidory nadal stoją jak zaklęte. Kwitną, ale nie zawiązują owoców i zaczynają
 skręcać się przy wierzchołkach. No cóż, bywa i tak. Za to moja śliwa - jedna, jedyna - obsypana w tym roku owocami.

A jutro kolejni goście - bardzo fajni i oczekiwani. Zabieram się więc za przygotowanie legowisk ;)

Miłego dnia dla Was :):)

♥♥♥


Ps. Pogoda zmienna - chmury przeplatane słońcem i na razie bez deszczu.
Temp. 22 stopnie C
 ;))

wtorek, 7 lipca 2015

wtorek...

moja psiarnia wykończona wczorajszym późnym, prawie nocnym spacerem - szczególnie mały - wygląda tak!...i nie jest to stan normalny, bo zwykle o tej porze są już wysikane :)))


a dzionek o taki! - słońce i owszem, ale tylko 16 stopni C - mam nadzieję na więcej;)))

poniżej lawenda gotowa do ścięcia i chyba zrobię to dzisiaj...wiadereczko wykonane własnymi rencami ;)
 i różyczka, którą dostałam wiosną w prezencie - pamiętacie...
a która teraz wygląda tak: :)

 życzę Wam ciepełka..oj! nie, ciepełka już nie :))))) ale chociaż słoneczka...i pozdrawiam serdecznie :)

poniedziałek, 6 lipca 2015

poniedziałek...

Tych wszystkich, którzy cierpią z powodu upałów zapraszam nad polskie morze.
Tu zawsze jest rześko (jak nie zimno). Tu na prawdę można odpocząć...przeważnie siedząc w domu!!!
  Dzisiejszy widok z okna...
Przepraszam za ten sarkazm, ale...miało być pięknie co najmniej do środy a tu?! zonk!!! - można się chyba wkurzyć ;)

niedziela, 5 lipca 2015

Zasłyszane

podczas spaceru z psami.

Idę sobie polną drogą i mijam dwie panie, które zbierają zioła i słyszę jak rozprawiają o ich zaletach.
Jedna właśnie zaczyna zrywać wrotycz. Druga patrzy chwilę na nią, po czym mówi:
- słuchaj, ale po co ci ten wrotycz?
- no jak to po co....? bo... bo lubię!
- a ja tam lubię chmiel - ripostuje druga

;)))

Ps. Piękna, upalna niedziela - 31 stopni C! Tak lubię!
   
      Chwilo trwaj!


miłego wieczoru Kochani i jeszcze coś fajnego dla Was :)





piątek, 3 lipca 2015

zmęczenie

Minął ponad tydzień kiedy pisałam piątek, piąteczek a tu....?? no! I tak w koło Macieju.
W pracy rozpoczęły się urlopy, a co za tym idzie brak rąk do pracy. Jest niezły zasuw, bo "interesantów", "petentów", "klientów", "delikwentów" i innych paszczaków, wbrew pozorom i pięknej pogodzie wcale, a wcale nie ubywa - przeciwnie. Czasami mam takiego nerwa, że ze złości chce mi się wyć! Najpewniej jestem wypalona zawodowo i zwyczajnie już mi się nie chce, bo
praca nie dość, że ciężka to przede wszystkim bardzo odpowiedzialna.
Jedyny dobry  aspekt tej pracy to ludzie z którymi pracuję - bardzo fajni ludzie. Rozumiemy się,
wspieramy i pomagamy sobie wzajem. To pozwala jakoś przetrwać i dotrwać! No dobra, jest jedna 
czarna owca, która potrafi nieźle podnieść ciśnienie i zamieszać, ale wybaczamy jej co i rusz, bo....
 nie  mamy innego wyjścia. ;)))

Rozpoczął się lipiec. Jest wreszcie bardzo ciepło, słonecznie i bezwietrznie. W mojej wiosce  dzisiaj 
25 stopni C. A poranki cud, miód! Wstaję wcześniej, wychodzę na dwór i wdycham lato pełną piersią. Najbardziej pachną świeżo skoszone, okoliczne łąki - bajka!

Jutro będzie pracowita sobota. Wyjeżdżają goście, a po gościach...sami wiecie.
Tym bardziej, że przyjechali z dwoma pieskami, z którymi nie było komu wychodzić poza posesję :(
 Ja jednak wcale a wcale nie jestem asertywna!!!

Co ma być jutro to będzie jutro, a dzisiaj trochę weekendowego luzu...
...i "barszcz ukraiński" z botwiny, młodej kapusty i fasolki szparagowej, z dużą ilością kopru :)

pozdrawiam serdecznie i pięknego, udanego weekendu dla Was :)




ps.  pamiętacie o tej pięknej Dziewczynie, która uśmiecha się do Was z prawej strony monitora i o Jej niemercedesie?! pamiętacie - to dobrze!